Europa, Portugalia
komentarze 4

Randka z Lizboną.

Który to już raz, Lizbono? Kolejna randka. Wracam do Ciebie jak zapalony młodzieniec. Po co? Nie wiem.

Ponętna baletnica w czerwonej sukni i jej niesforne dzieciaki

Miłosz skreśliłby to tak:

Szumiały mi echa kawiarni. Całunem się kładły na mojej skroni.

Kawiarnie, restauracje, szynki, spelunki, ludzie, słońce, uporczywe szukanie pociechy dla oka.

Jestem od jakiegoś czasu zazdrosny. Widzę jak tańczysz. Czerwona suknia uwydatnią Twoją wdzięczną urodę. Poruszasz się zgrabnie. Martwi mnie jednak, że od pewnego czasu kręcą się wokół Ciebie niesforne dzieciaki. Podstrzypują Cię, chwytają za kostki, przeszkadzają, bezczelnie ciągną suknie w różne strony. Wypiszę imiona tych urwisów: masowa turystyka, chciwi deweloperzy, globalizacja, technologia.

Nie wiesz co z nimi zrobić? Odtrącić je? Oddać rodzicom? Może wykształcić? Wychować? Zapanować nad nimi? Nie wiem. Przecież ja też jestem turystą. Mam nie przyjeżdżać? Nie wiem. Czuje wstydliwe zakłopotanie tą sytuacją. Jest nowa, prawda? Co z nią zrobić? Czekać czy działać? Tak sobie pisze. Wiesz, że nie mamy na to wpływu. Może posłuchamy poety, który przesiadywał na Twoich ulicach.

Dajmy czasowi czas. Czas potrzebuje czasu.

Nie dla nich, dla siebie

Nie mam już siły na opisywanie gdzie wsiąść do tramwaju, ile kosztuje weekend w Lizbonie, 11 miejsc gdzie musisz zrobić sobie selfie. Męczą mnie te krzykliwe nagłówki. Doceniam natomiast powroty. Nie musisz szukać metra, wskakujesz do niego i czym prędzej kierujesz swoje kroki do ulubionej knajpki. Wita Cię właściciel, rozpoznaje, cieszy się na Twój widok, podaje to co lubisz. Nie biegasz po mieście i odhaczasz kolejnych punktów. Masz czas na niespieszny spacer, leniwą kawą. Jak mawiał Ryszard Kapuściński – nie jest sztuką przylecieć do danego kraju i biegać z nadzieją zobaczenia wszystkiego, sztuką jest usiąść przy kawiarnianym stoliku i obserwować życie, niech ono kręci się wokół nas. Do takich podróży Was zachęcam. Nie róbcie ich dla poklasku znajomych, podróżujcie dla siebie.

Instrukcja obsługi przygody.

Portas do Sol. Pyszny punkt widokowy. Dobiega północ. Cztery osoby. Opieram się o barierkę i spoglądam w dół. Alfama. Szczęście. Obok słyszę, że Lizbona to wyjątkowe miejsce. Zwykle nie podejmuje rozmów z rodakami, ale tym razem grzecznie przytakuje. Tak rozpoczyna się nasza znajomość. Szybko okazuje się, że jesteśmy sąsiadami. I to nie takimi, że mieszkamy w tej samej dzielnicy Lizbony, ale takimi, że możemy do siebie krzyczeć jak babcie które wiszą całymi dniami w oknach.

Proponuję wino. Mówią, że pokażą nam spelunkę, w której zwykli załatwiać takie interesy. Przy stoliku spotykamy sympatyczną parę z USA. Dopiero przylecieli, piją pierwsze piwo, wykończeni po długim locie. Nie wiem kiedy to się stało, ale po kilku głębszych przystali na propozycje wspólnego spaceru nad rzekę. Z jednej knajpki wpadliśmy do drugiej. Na chwile zapomnieliśmy o celu. Z kieliszkiem zielonego wina zaczęliśmy przysłuchiwać się Januszowi, który zapewniał właściciela, Antoniego z Mozambiku, że Afric Simone z Mozambiku był prawdziwą gwiazdą lat 70. Cieszył się ogromną popularnością w Polsce, Czechosłowacji i NRD. Mieszanka zakłopotania i zdziwienia na twarzy właściciela bezcenna. Dotychczas uśpiona przestrzeń maleńkiej knajpki zaczyna pulsować. W progu Dawid z Newcastle zaczyna wspominać swój pobyt w stronach Dawida z Milwaukee. Na hasło Newcastle reaguje Monika głośno obwieszczając: Newcastle – Sting. Zaczynamy śpiewać. A przecież obok Liverpool. Beatlelsi. Yellow Submarine.

Nad rzeką tańczymy w rytm czułego reagge wygrywanego przez grajka ulicznego. Pragnienie gasimy zielonym winem. Wracamy do pierwszej spelunki. Wywołujemy niczego nie spodziewającego się gitarzystę, który myślał, że dzisiaj będzie miał wolne. Fado zaczyna śpiewać kelnerka. Spontaniczny spektakl, czystość doświadczenia.

Nazajutrz spotykamy się w tym samym miejscu i świętujemy początek imprezy, której sponsorem jest św. Antoni. Nie jest to byle jaka impreza, bo trwa cały miesiąc. Inauguracja była godna.

Upojne noce kończy taka refleksja: doskonale bawiliśmy się w towarzystwie ludzi w wieku naszych rodziców, zapomnieliśmy o jedzeniu, po przylocie wciągnęliśmy bifanę, aby na drugi dzień zjeść tosta w Cafe do Electrico i gazpaccho na ławce w parku. Głowa musiała boleć. Bolała. Słodki ból istnieją. Fado.

  • joe

    Ładne. Zgadzam się, nie lubię zaliczania atrakcji, ale nie potępiam tych co tak robią. Niech sobie żyją. Nie przetlumaczysz

    • joe

      @barteksembol w którymś z ostatnich wpisów zachęcasz do komentowania, doceniania blogowych wpisów i blogerów a sam zapominasz, że ważna jest interakcja…

      • Bartłomiej

        Szczerze – przepraszam. Sypie głowę popiołem, przyznaje się do błędu. Bardzo dziękuje za komentarz. Cieszę się na każdy znak, że ktoś przeczytał tekst. Poprzedni komentarz musiał mi gdzieś umknąć. Jeszcze raz przepraszam i kłaniam się nisko!

        • joe

          popiół mnie przekonał :-).
          ps. Jako wieloletnia blogerka doskonale rozumiem wyrzuty robione czytelnikom, ale coraz częściej znajduję tez sytuację odwrotna.. Nie tylko tu. 🙂