Gdzie byliśmy ? Co robiliśmy? Czy warto było szaleć tak? Zapiski z podróży po Hiszpanii i Portugalii.
Dzień 1: przylot do Alicante. Złoty strzał na blablacar z lotniska do wioski, w której byliśmy na workaway (przypominam, że workaway to platforma internetowa, gdzie można znaleźć gospodarza/ gospodynie, którzy oferują zakwaterowanie i czasami wyżywienie w zamian za 5 h pracy dziennie, maks. 5 dni w tygodniu). Llacuna koło Villalonga koło Gandia koło Walencji. Radość wielka z ponownego spotkania z naszą gospodynią.
Dzień 2: Odbiór samochodu. Huyndai Tucson. 4X4. 1.6, diesel, w pełni składane tylne siedzenia, spalanie około 9 l, wynajem za 90 euro za tydzień (wynajęcie małego vana z łóżkiem to koszt około 90 euro za dzień!).
Dzień 3: Zakupy i przygotowywanie pojazdu.
Dzień 4: Pakowanie, tankowanie, wieczór pożegnalny z Susan.
Dzień 5: Start podróży. Wieczorem docieramy do wioski Mijas pod Malagą. Kolejne spotkanie z ludźmi z workaway. Odbieramy zostawione tu rzeczy: walizkę, namiot, śpiwory. Pierwsza noc pod namiotem. W ogrodzie.
Dzień 6: Zwiedzanie miasteczka Mijas pueblo. Urokliwie w czasach zarazy, wydaje się jednak szalenie turystyczne. Martwi masowe wykorzystywanie osiołków do wożenia turystów po mieście. Zaskakująco dobre śniadanie. Tosty z pasatą pomidorową + tost z jamonem (to ta hiszpańska szynka) + dwie kawy = 5,5 euro. Ruszamy w drogę. Nie tak daleko, bo zaledwie 1 h jazdy. Gości nas dziewczyna z instagrama. Śledzi mnie od dłuższego czasu. Napisała do mnie z dwa miesiące temu czy warto przyjeżdżać na praktyki do Hiszpanii w sierpniu i we wrześniu. Pytała jak sytuacja. Oczywiście jest teraz na tych praktykach, bo komu ja mogę odmawiać przyjemności poznawania świata. Miasteczko Castello de la Frontera. To nowe. Jemy na kolację pizze. Co za złoto to jest! 10/10. Kto by się tego spodziewał po picce podanej w kartonie w akompaniamencie piwa w plastikowych kubeczkach (było to tak doskonałe, że kompletnie nie pomyślałem o zrobieniu zdjęcia).
Dzień 7: To dzień zaplanowany na nieplanowanie. Zabieramy Olę (typiara z instagrama) na wycieczkę. Odwiedzamy o poranku stare Castello de la Frontera. Przyjemnie. Podobno oaza artystów, pisarzy i innych takich co to potrafią zrobić pożytek ze swojej wyobraźni. Próbujemy znaleźć miejsce na kawę. Wszystko pozamykane oprócz hotelu. No przecież nie będziemy pić kawy w hotelu! Jedziemy dalej. Z trasy zjeżdżamy na punkt widokowy. Jest kawa. Przeciętna, ale z widokiem na Afrykę! Kamieniem bym stąd nie dorzucił‚ ale widać Maroko. Ktoś kiedyś powiedział‚ że 40 km. Uwierzyłem i tak powtarzam.
Tarifa. To najdalej na południe wysunięty punkt kontynentu europejskiego. Dalej się nie da. Patrzymy na Afrykę.
Robimy piknik. Jedziemy na plaże.
Dzień kończymy z widokiem na Gibraltar.
Dzień 8.
Wyjeżdżamy w kierunku Portugalii. Pierwsza kawa, i pastel. Rozkładamy się na „dziko” w okolicach miasteczka Tavira.
Dzień 9.
Poranek na plaży. Miasteczko Cacela Velha. Godne powitanie z oceanem.
Zwiedzanie Taviry. Z polecenia kogoś idziemy na lunch do knajpki O Jorge. Celny strzał w podniebienie kogoś kto nie był w Portugalii już rok. Zamawiamy bifanę, piwo, kawę i pastel de nata. 10/10.
W Tavirze mógłbym pomieszkać. Poczytać książkę, napisać książkę. Ada mówi, że nie czuje.
Na nocleg obieramy camping w Olhao. Cena uczciwa: 40 euro za dwie noce = opłata za dwie osoby, za namiot, za samochód, za prąd.
Dzień 10.
Plaża. Z szerokiej oferty wybieramy plażę, na którą można dojechać pociągiem, taki małym, turystycznym. Wieczorem spacerujemy po miasteczku Olhao.
Dzień 11.
Przejazd do Lagos. Krótki spacer i wyjazd do Sagres. Na miejscu chcieliśmy skorzystać z poleconej nam restauracji rybnej, ale chętnych było mnóstwo, a ceny ledwo mieściły się w naszym budżecie: 16 euro za rybę x 2 = 32 + zupa rybna 4 euro x 2 = 8 = 40 + coś do picia i kawa i robi się 50 euro. Wybraliśmy posiłek u pociesznych pań z Pao Quente. 3 x bifana, 3x piwo, kawa i pastel migdałowy = 12 euro. Trzeba się pilnować, bo podróż długa!
Jak wybierać z ofert plażowych w Algarve? Zatrzymaj się na kawę w lokalnym barze i zapytaj. Nie znasz portugalskiego. Przetłumacz sobie to jedno pytanie, a pan/pani rzuci Ci nazwą. Panie z Pao Quente (ciepły chleb) poleciły nam plaże do Beliche. Zapiszcie to sobie: Praia do Beliche. Cudo!
Na nocleg zjechaliśmy do przypadkowego campingu, w którym policzono nas 12 euro za wszystko. Póki co najniższa cena. Nawet nie ma co myśleć o spaniu na dziko.
Dzień 12.
Sagres. To maleńkie miasteczko. Koniec świata. Jest forteca, są plaże. Poranek spędzamy jednak w kawiarni, bo jakoś na to podróżowanie trzeba zarobić. Adrianna ma pracę zdalną. Czasami te nasze przejazdy i punkty, gdzie się zatrzymujemy nie mają sensu, ale tak już jest jak trzeba połączyć przyjemne z pożytecznym.
Przylądek Św.Wincentego wita nas otulony mglą. Na plaży do Beniche 32 stopnie i bezchmurne niebo, a 2 minuty jazdy samochodem dalej 18 stopni i bardzo ograniczona widoczność. Mistyczna atmosfera. Szalenie pociągają mnie takie sceny. Wyciągają człowieka z tego plażowego roztargnienia i zmuszają do myślenia. Ani przez chwilę nie przyszło mi do głowy, aby żałować tej mgły.
Wieczorem sprawdzamy trzy kempingi. Ceny wahają się między 6-8 euro od osoby, 6-8 euro za namiot, 4-6 euro za auto, 4 euro za prąd = 30-40 euro za noc. Za tyle można zrobić zakupy na trzy dni. Szukamy miejsce na dziko. Wybór pada na parking przy plaży. Robimy grilla. W menu ser haloumi, bataty i cukinia. Śpimy w aucie.
Dzień 13.
Pobudka z widokiem na ocean.
Jedziemy pracować w Villa Nove de Milfontes. Kawa za 0,65 euro. Pijemy 5. Urocze miasteczko położone u ujścia rzeki do oceanu.
Sines. Coś tu jest nie tak. Jakoś pusto, jakoś nieswojo, jakoś dziwnie. Myjemy auto, robimy zakupy i ruszamy na poszukiwanie noclegu.
Na google maps znajduje coś co nazywa się darmowy parking dla kamperów. Na miejscu kilka samochodów. Rozkładamy się.
Dzień 14.
Ruszamy w Alentejo. Celem jest Montsaraz. Przystanek w winiarni. Degustacja wina powstającego w glinianych stągwiach i regionalnych serów. Białe przyzwoite, ale cóż za owocowa eksplozja w czerwonym wytrawnym! Wieczór spędzamy w Evorze. Kolejne miejsce gdzie mógłbym mieszkać. Nie za duże, nie za małe. Algarve delikatnie rozczarowało (co oni by zrobili gdyby nie plaże), ale Alentejo? Tu wszędzie mógłbym mieszkać. O północy dojeżdżamy do Montsaraz. Nocleg na dziko.
Dzień 15.
Budzimy się z widokiem na wzgórze, na którym pyszni się miasteczko Monsaraz. Zaczynamy jednak od plaży nad jeziorem, gdzie spędziliśmy noc. Woda zdecydowanie cieplejsza niż ocean (tylko 18 stopni w połowie sierpnia!). Myjemy się w jeziorze, a potem poprawiamy darmowym prysznicem. Poranek spędzamy w pracy.
Monsaraz. Największe wrażenie robi widziane z lotu ptaka. Sprawdźcie w google. Zachwyca stan utrzymania miasteczka. Wszystkie drogi i domy są wykonane z lokalnej skały. Pociągające didaskalia dla życia. Część domów ma widok na jeziora, część na prerie Alentejo.
Jedziemy do Setubal. Nocleg na dziko w Sierra de Arrabida.
Dzień 16.
Budzimy się z widokiem na Lizbonę. Na śniadanie owsianka z bananami z Madery i z masłem orzechowym. Po kawie idziemy na plażę. Pusta. Praia das bicas. Joga.
Jedziemy do miejsca, które zawsze zachwyca – Cabo Espichel. Wita nas gęsta mgła, tajemnicza aura. Udaje się zrobić kilka zdjęć zanim wszystko zostaje rozdmuchane. Złote wyczucie czasu. W 20 minut nastąpiła całkowita zmiana dekoracji.
Z Cabo Espichel ruszamy w nieśpieszny przejazd przez Sierra de Arrabida. Cóż to za rozkoszna kraina. Niezmiennie zachwyca soczystą zielenią i turkusem wody.
Wjeżdżamy do Lizbony. W końcu … U Sandry zamknięte. Idziemy do Antonia. Pytam jak biznes w tych ciężkich czasach – normalnie, spokojnie, nie ma turystów, ale ja jestem tu przede wszystkim dla mieszkańców.
Nocleg w okolicach Peniche, nad oceanem. Spędzimy tu tydzień.
Dzień 17.
Ocean. Tak można skreślić ten dzień. Aklimatyzacja w nowym miejscu i pierwszy spacer po plaży. Wieczorem krewetki duszone na zielonym winie.
Dzień 18.
Dzień zaczynam bieganiem wzdłuż plaży. Tylko w takich okolicznościach sprawia mi to przyjemność.
Jedziemy do Lizbony, ale w nieoczywistym celu: trzeba pomóc w przeprowadzce. W Walencji zaliczyłem 5, więc czuje się przygotowany psychicznie. Na miejscu okazuje się, że gratów mnóstwo, ale nie trzeba ich wozić na koniec miasta, a zaledwie dwie stacje metra dalej. Przeprowadzka to często ciekawe doświadczenie. Można zobaczyć jak ktoś mieszkał, czyt. jak mieszkają Portugalczycy lub co wynajmują Portugalczycy oraz jak ktoś będzie mieszkał. Zawsze wyglądam przez okno. Co tam za nim? Czy powabna panorama czy ściana?
Należy nam się posiłek, więc siadamy w sąsiedzkim barze, gdzie Panowie wspólnie oglądają film: stoją z piwem przy barze i podziwiają jakaś „strzelankę”. Jedzenie przyzwoite, cena uczciwa.
Pora na spacer po Lizbonie, która zdaje się odpoczywać i dziękować za „wirusa”. W końcu chwila oddechu. Turystyczny jarmark został, ale nie ma kto na nim robić zakupów. Wiele się zmieniło. W legendarnej kawiarni Brasileria nie ma już starszego pana serwującego mocną bicę za 0,65 euro. Miejsce jego ekspresu zajął podgrzewacz do pastel de nata (słodkości). Cena? 1,9 euro za sztukę! Skandal. Zamawiam jednak dwie bicy (espresso) z nadzieją, że może tylko ekspres przenieśli. Pani jednak zaczyna dekorować podstawki, daje czekoladkę, serwetkę … Pijemy przy balcoa, czyli w środku przy barze. Rachunek opiewa jednak na 4 euro! Za dwie małe kawy. Powiecie, że cena jak w Polsce, zgoda, ale jeszcze rok temu kawa kosztowała 0,65 euro. Co tu się wydarzyło? Dlaczego się to wydarzyło? Który Portugalczyk będzie pił kawę za 2 euro? Smutne to, turystyczne koło zamachowe przetrąca coraz to nowe obszary.
Do Lizbony przyjeżdżam od 2013 roku, co roku. Ty, ale jak tak narzekasz to może se zmień kierunek? I wiesz co? Może masz jakąś rację, koleżanko? Ale z drugiej strony Lizbonka wciąż zachwyca, wciąż tu wiele zgrabnych didaskaliów dla życia, wciąż dużo dobrej energii. Zapiszmy w tym miejscu postanowienie: jeszcze 3 lata, po dekadzie odwiedzania Lizbony będę mógł podjąć decyzję. Póki co będę przyjeżdżał i narzekał, że kiedyś to było!
Dzień 19
Nieśpieszne zwiedzanie maleńkich, portugalskich miasteczek. Zawiesiły się w bezczasie, między jedną, a drugą kawą. Nawet pogoda nie daje znać, że coś się zmienia. Wciąż świeci słońce. Czasami zawieje od oceanu. Jest o czym rozmawiać.
Siadam przy kawiarnianym stoliku w centrum miasteczka. Niestrudzenie staram się podążać za słowami Kapuścińskiego (a może ja je mu jakoś przypisuje, a on tego nigdy nie napisał?), który mawiał, że nie jest sztuką pojechać do Paryża i zaliczyć wszystkie turystyczne atrakcje, sztuką jest usiąść przy kawiarnianym stoliku i pozwolić życiu kręcić się wokół. Dla mieszkańców pojawianie się młodego mężczyzny z książką w ręku to nieoczekiwana zmiana w powtarzalnym schemacie poranków. Patrzą przez chwilę z nieufnością. Zdają się wewnętrznie krzyczeć: on nie jest stąd! Trwa to 30 sekund. Potem każdy wraca do swojej filiżanki. Biorę łyk i patrzę wokół. Jakby zwolnione tempo. 8 panów siedzi przy jednej małej kawie. Przyjechał gość z pocztą, ale ktoś blokuje jego miejsce. Delikatnie trąbi. Czeka. Samochody za nim czekają, nikt się nie denerwuje. Czy to narodowy temperament? Czy to pogoda? Co sprawia, że Ci ludzie wydają się jacyś bardziej sympatyczni, wyrozumiali, spokojniejsi? Może to tylko nasza, turystyczna, obserwacja? Przyjeżdżamy na chwilę i myślimy, że to kraina mlekiem i miodem płynącą. Zastanawiam się ostatnio nad taką zwrotką pewnego, o zgrozo!, rapera:
Raczej nie widać bogactwa
Ulice są szorstkie
Tutaj nie mówi się szybciej, nie dusi cię pośpiech
Idę i pisze i pije i myślę o Polsce
Czy byłoby u nas spokojniej, gdyby było słońce?
Czy byłoby?
Dzień 20.
Obidos. Już podczas studiowania w Lizbonie chciałem odwiedzić to miasteczko, ale wiecie, wycieczka powiedzmy 20 euro, liczysz ile za to win wychodzi i wybierasz wycieczkę po te wina.
Obidos to jedno z tych miejsc, które bardzo potrzebowało „wirusa”, chwili oddechu. Wizyta bez tłumu turystów to przyjemność. Spacerujemy bez celu. Obidos wyróżnia doskonale zachowana średniowieczna zabudowa, którą otaczają mury i zamek.
Niby turystyczna pułapka, ale kto mi co powie: ginji się napije! (wiśniowa nalewka serwowana w kieliszku z białej czekolady).
Trochę cukierkowe to miasteczko, ale znalazłem w nim jedno miejsce, które szalenie mnie zaintrygowało – księgarnia w kościele. Co Wy na to? Oburzenie czy zaciekawienie?
Dzień 21.
Portugalska wieś nad oceanem. Mógłbym wesoło zakrzyknąć, że zatrzymana w czasie, że poczciwe starsze panie krzątają się przy domach, ale byłaby to półprawda. Wyjątkowe położenie determinuje rozwój wsi. Wydaje się, że dotyczy to wszystkich miasteczek i wsi położonych w bezpośrednim towarzystwie oceanu. Wśród pól wyrastają „szklane domy” – nowoczesne rezydencje z ogromnymi przeszkleniami. Deweloperzy oferują rolnikom atrakcyjne pieniądze za sprzedaż gruntów „widokowych”. Buduje się przede wszystkim dla turystów, zamożnych emerytów „bogatej Europy” oraz majętnych Portugalczyków (nie róbmy z Portugalii kraju gdzie wszystko jest tanie, widoki piękne, a ludzie biedni, tu też są bogaci ludzie). Czy to dobrze? Nie wiem. Jednym może się to podobać, w końcu wieś się rozwija, może wyremontują drogę? Może będzie większy ruch w lokalnym sklepie czy kawiarni? Może. Z drugiej strony ktoś może pokiwać wrogo palcem i przeklinać inwazję wrogiego kapitału i nieodwracalną zmianę charakteru wsi i krajobrazu.
Z wsi schodzimy do oceanu. Niewiele już miejsca. Przedzieramy się obok nowych płotów. Może niebawem nie będzie można już tu schodzić?
Dzień 22.
Lizbona. Dwa spotkania.
Pierwsze jest nieplanowane i prawie nie dochodzi do skutku. Stajemy pod Cafe do Electrico i kolejny raz okazuje się, że jest zamknięte. Kiedy chcemy odejść zauważam, że kłódka nie jest zamknięta. Popycham drzwi. W środku Sandra ze swoją mamą. Nie ma euforii, nie ma powitań, nie ma wspólnych zdjęć. Sandra jest przybita jak nigdy. Wirus i inne kwestie sprawiły, że znikł uśmiech, uśmiech, który towarzyszył jej niezmiennie od 2013 roku, przez 7 lat. Nagle prysł, nagle pojawiły się problemy, które trudu unieść. Zamyka. Nie mamy nawet czasu na kawę, piwo, wino, rozmowę. Dotknęło mnie to mocno. Dramat jednostki w dramacie wielu.
Spacerujemy po Lizbonie z ciężarem tych trudnych wiadomości. Spacerujemy po Lizbonie z ulgą, że tak niewielu w niej turystów. Zgrabnie ten stosunkowy „nowy problem” ujęła przewodniczka po Lizbonie (Kaja z Po Lizbonie): turystyczne koło miażdży i karmi. Popełniłem o tym tekst.
Na drugim spotkaniu poznajemy blogerkę TheBlondTravels. Niech to brzmi dziwnie, ale za każdym razem gdy spotykam kogoś z instagrama to okazuje się cudownym człowiekiem. Ada nieustannie twierdzi, że jestem jakiś dziwny, że każdemu kto napisze albo jest w danym mieście pisze: dawaj na piwo. Poznałem w ten sposób mnóstwo ludzi. Nigdy się nie sparzyłem (jeszcze!). Wciąż poznaje nowe historie, sytuacje życiowe, powody emigracji czy podróży. Asia z theblondtravels kursowała między Tajlandią, a Lizboną. Tematów do rozmów zatem mnóstwo. Obecnie osiadła na chwilę w Lizbonie i zajmuje się własnym biznesem. Zajrzyjcie do niej na insta. Na pewno się ucieszy.
Dzień 23.
Wycieczka lokalna. Ericeira. Na trasie odbijamy na kilka plaż. Od trzech tygodni oglądamy plaże (rzadziej z nich korzystamy). Tu jednak znowu niespodzianka. Wydawałoby się, że już wszystko widzieliśmy, a tu plaża z basenami!
Ericeira to zgrabny kurort dla „portugalskiej klasy średniej”. Ponoć majętni wypoczywają w Cascais i Estroil, klasa średnia w Ericeirze, a biedni w ogóle. Czuje się znów jak w Algarve. Białe domki, niebieskie framugi, azulejos.
Udany dzień. Pluję sobie w brodę, że dopiero teraz podjąłem przyjemność poznawania takich miejsc. Może już jestem gotowy, aby powiedzieć to głośno: chyba za dużo Lizbony …
Dzień 24.
Wycieczka piesza. Gdzie można pójść mieszkając nad oceanem? Nad ocean? Tak jest! Niespodzianka! Do przejścia jest 20 km, plażą.
Zaczynamy w nieoczywistych warunkach. Gęsta mgła i oceaniczny chłód. Nie widać nic. Tym bardziej naszego celu – Lago do Obidos, czyli rozlewiska rzeki i jeziora, miejsca połączenie wody słodkiej i słonej.
Pogoda nie przeszkadza. Ponownie mamy pyszną możliwość zobaczyć krajobraz w dwóch odsłonach. Po południu wychodzi słońce kreśląc zupełnie inne pejzaże.
20 km zrobione. Pies zmęczony, my głodni, wszyscy zadowoleni.
Dzień 25.
To było 9 dni. Życie z widokiem na ocean. Okolice Peniche. Portugalia. Koniec kolejnego etapu podróży. Jak do niego w ogóle doszło? Otóż bodaj w marcu czy kwietniu Magda opublikowała post na grupie, Polacy podróżujący do Portugalii: „czy ktoś mógłby zaopiekować się psem pod moją nieobecność?”. Ja to pieskiem zawsze (chociaż całe życie psów się bałem, bardziej byłem oswojony z kotami, psów nie rozumiałem, były dla mnie nieprzewidywalne). Odpisałem, że zajmiemy się psem. Cóż z tego kiedy lockdowny, zakazy lotów etc. Temat ucichł. Wrócił kiedy ruszyliśmy w podróż. Napisałem jak tam sytuacja. Wpadajcie! – usłyszałem. Pieska już nie trzeba było pilnować, ale Magda ugościła nas cudownie. Szalenie nam było miło i głośno, i jeszcze raz: dziękujemy!!!
Wypoczęci, wyspani, wyprani, wymyci. Ruszamy dalej.
Nazare. Przyjechaliśmy bez oczekiwań. Trochę się słyszało. Że fale, że plaża, że jakieś wzgórze, że jakaś kolejka gdzieś tam jeździ. Próżno jednak budować podróż kilkoma zdjęciami. Najważniejsze wydaje się doświadczenie. Parkujemy, więc na tym wzgórzu – Sitio da Nazare. To stąd trzeba podziwiać panoramę Nazare. Białe domki rozrzucone nad brzegiem oceanu.
Dzień 26.
Nocleg nad oceanem. Miały być wzorowe zdjęcia, a tu rano mgła! Dobrze, że zrobiłem jedno zdjęcie wieczorem, bo byście nie uwierzyli!
Dzień z tych spokojniejszych. Jedziemy se wzdłuż linii brzegowej. Zatrzymujemy się na kawkę jak mamy ochotę. Gotujemy obiad gdzieś w lesie. Na wieczór znowu rozkładamy się nad oceanem. Zachód słońca, książka. Proza życia.
Na koniec sucha porada brzmiąca jak nauczyciel życia Bartek, couch Bartłomiej. Spójrz na poniższe zdjęcie. Nasz „kamperek” jest inny niż wszystkie. Nie jest biały, nie stoi jak wszystkie pozostałe. Może czasami warto być innym. Amen.
Dzień 27.
Kiedy jesteś w podróży 6 tygodni nie musisz się martwić, że jednego dnia nie wyszło Ci zdjęcie o poranku. Może wyjdzie jutro albo za tydzień. Wyszło dzisiaj.
Takie miejsca udało nam się znaleźć dzięki darmowe aplikacji park4night, którą ktoś z Was nam polecił. Wcześniej studiowałem linie brzegową na google maps w poszukiwaniu ciekawych miejsc. Odkąd używam tej aplikacji mam dostęp do niesamowitej bazy: gdzie spać na dziko + komentarze osób, które spały w danym miejscu, gdzie zrobić pranie?, gdzie jest prysznic na stacji benzynowej?, gdzie można nabrać wody za darmo? etc. Czysta przyjemność. Naszą ulubioną ikoną jest traktor, który oznacza nocleg u gospodarza na wsi, ale o tym jeszcze sobie powiemy.
Ada na chwilę wskakuje do biura nad oceanem, a ja ogarniam nasz „dom na kółkach”. Ruszamy na północ wciąż przytulając się do linii brzegowej.
Niespodziewanie w niewielkiej wiosce zatrzymuje mnie pewien kościół. Wielokrotnie wspominałem Wam, że jestem znudzony kościołami, ciężko mnie zaskoczyć, może za dużo już widziałem (jak widziałeś Angkor Wat, bazylikę św. Piotra i setki kościołów w Europie to możesz mieć wrażenie powtarzalności). Tym większe więc zdziwienie, że akurat tutaj zainteresowała mnie budowla sakralna. Cóż za perełka! Fasada kościoła została ozdobiona płytkami azulejos, które w słońcu pysznią się bielą i błękitem. Jest jeszcze nadzieja, można mnie jeszcze zachwycić.
Wieczorem docieramy na północ Portugalii, w dolinę rzeki Douro, gdzie czekają nas kolejne przygody.
Dzień 28.
Do Portugalii podróżuje od 7 lat. Uwierzycie, że nigdy nie byłem w Fatimie? Odwiedziłem Porto, Lizbonę, Coimbrę, ale nigdy nie byłem w Fatimie. Nic nie wskazuje abym tam dotarł w najbliższym czasie.
Celem tej podróży nie są duże miasta. Zrobiliśmy wyjątek dla Lizbony, bo miłość należy pielęgnować. Z pełna odpowiedzialnością omijamy więc Coimbrę i Porto.
W drodze na północ Portugalii zatrzymujemy się jednak na pół dnia w uroczym miasteczku – Leiria. Poleciła na je Magda, którą poznaliście w jednym z poprzednich „odcinków”.
Leiria jest położona na trasie z Lizbony do Coimbry, w bezpośrednim sąsiedztwie szalenie turystycznych miejsc: Nazare, Fatima, Alcobaca, Tomar, Batalha. Nie oferuje spektakularnych atrakcji, ale zapewnia klimat spokojnego miasteczka, w którym chciałoby się zostać, chwile pomieszkać, a nie tylko przemknąć w podróży do …
W Leirii mógłbym pomieszkać. Urzekł mnie burzliwy dialog historycznej zabudowy z nowoczesnością. Na niezwykle ciekawy sposób włodarze miasta postarali się skonfrontować przeszłość z teraźniejszością i przyszłością. Nie często te spotkania kończą się sukcesem. Leiria pokazuje się, że dialog jest możliwy, a czasem przynosi dobry owoc. Zobaczcie sami:
Dzień 29
Zrobił się nam tu dziennik zachwytów nad Portugalią. Pora wpuścić trochę goryczy. Od dawna polecano mi wizytę w Aveiro. Odpowiedziałem na zaproszenie. Niech moje zdanie będzie traktowane bardzo subiektywnie. Rozczarowałem się. Po prostu. Zamiast portugalskiej Wenecji zobaczyłem dwa kanały, po których pływają łodzie napędzane silnikami spalinowymi (niczym w Tajlandii na pływającym targu, gdzie też miało być miło i przyjemnie, a było głośno i wszędzie śmierdziało spalinami). Może nie poświęciłem Aveiro odpowiedniej uwagi, może gdyby ktoś pokazał mi to miasto z innej strony, może …
Dla uczciwej oceny należy odnotować, że w Aveiro można znaleźć kilka pociągających kamienic i uroczych uliczek, ale nie zmienia to faktu, że nie polubiłem tego miejsca. Nie wszystko musi nam się podobać. Wydaje się, że lepiej jeżeli nie wszystko będzie nam się podobało, bo co to za świat gdzie wszystko jest rozkoszne, piękne i warte zobaczenia, nie do ominięcia i koniecznie do zrobienia selfie. Podróże to nie tylko cukierkowe kadry z instagrama. Podróże to też rozczarowania, tracenie pieniędzy na miejsca, które moglibyśmy ominąć, spotykanie nieuprzejmych ludzi, spanie w brzydkich miejscach etc.
Zabawna historia wydarzyła się wieczorem. Samochód zaparkowaliśmy na bezpłatnym parkingu dla kamperów nad oceanem. Rozładowały nam się komputery, więc ruszyliśmy na poszukiwanie lokalnego baru. Okazało się, że nie można w nim płacić kartą, a w kieszeniach mamy 4 euro. Zamówiliśmy cztery, małe piwa. Nazajutrz o poranku okazało się, że kieliszek wina kosztuje 0,65 euro! Zamiast 4 piw trzeba było wziąć po 3 kieliszki wina!
Dzień 30.
Północ Portugalii. Dolina rzeki Douro.
Byłem tu dwa lata temu. Popełniłem tekst. Chciałem jednak pokazać tę rozkoszną krainę Adriannie.
W aplikacji park4night znaleźliśmy ikonę traktora. Kto dzielnie śledzi relacje ten wie, że oznacza to agroturystykę, gospodarstwo rolne etc. Nasz pierwszy nocleg to winnica! Złoty strzał. Bezpłatnie, z dostępem do łazienki i prądu.
Na miejsce dojechaliśmy drogą krajową N222. Nie sposób ominąć jej odwiedzając dolinę Douro.
Dzień 31.
Jeden z nielicznych dni kiedy śpimy prawie w tym samym miejscu (z jednej winnicy przenosimy się do drugiej). Powodem jest wycieczka kolejowa, o której myślałem od dawna. Wielokrotnie widziałem w sieci fotografie linii kolejowej, która wije się wzdłuż rzeki Douro. Przyszła pora sprawdzić czy rzeczywiście jest się czym zachwycać.
Jak się do tego zabrać? Skąd ta linia leci? Dokąd? Cały czas się przytula do tej rzeki? Albo będziecie klepać w internet i szukać informacji albo rzucicie okiem na mapę i zobaczycie sobie jak tam ta linia się układa. Dla mnie zgrabnie się ułożyła od stacji Pinhao. W kierunku Porto. Wysiedliśmy na pierwszej stacji, która nie była juz przytulona do rzeki. Usiedliśmy w maleńkiej knajpce. Kieliszek wina za 0,50 euro! 45 minut i wracamy tym samym pociągiem. Atrakcją nie jest tylko rozkosznie położona linia kolejowa, ale i dworce kolejowe i sam pociąg. Wygodny, dużo miejsca na nogi, okna szerokie. Za bilet zapłaciliśmy 6 euro w jedną stronę. Cena adekwatna do widoków za oknem. Warto wybrać zwiedzanie doliny Douro koleją. Popatrzcie!
Dzień 32.
Opuszczamy winnice. Nie opuszczamy jednak północy Portugalii. Kierujemy się do Bragi. O ile na południu Hiszpanii podziwialiśmy spuściznę arabską, o tyle wyróżnikiem północy Portugalii i Hiszpanii jest dziedzictwo rzymskie. Braga jest tego dobrym przykładem, dlatego, że jedną z głównych atrakcji miasta jest rzymski most. Jego stan jest doskonały. Wizytówka miasta.
Braga otoczona jest murami miejskimi. Nie jest to miejsce, w którym należałoby spędzić kilka dni, ale warto tu zajrzeć na kawę. Nie dajcie się jednak skusić na bolo de Braga. Wygląda pysznie, kusi ciastem francuskiem i obietnicą słodkiego nadzienia. Tymczasem w środku rozczarowanie – mięso. Kto wie ten je bez skrupułów. Turyści mogą się jednak zdziwić kiedy okazuje się, że towarzystwem do kawy jest mięso!
W aplikacji park4night znaleźliśmy kuszący punkt nad jeziorem. Zrobiliśmy zakupy w markecie i ruszyliśmy na miejsce kolejnego noclegu na dziko.
Dzień 33.
Bez planu, bez pośpiechu, przed siebie. Za oknem soczysta zieleń. Zgrabne pejzaże odprowadzają nas ku granicy z Hiszpanią. Nawet nie chce nam się wysiadać z auta. Wydaje się, że tak działa roadtrip – jedziesz sobie autem, a krajobrazy z Tobą.
Zaplanowaliśmy nie planowanie, więc podejmujemy spontaniczną decyzję o opuszczeniu Portugalii. Przejeżdżamy przez park narodowy Geres i wyjeżdżamy w Hiszpanii. Śpimy w uroczych okolicznościach przyrody. A jak!
Dzień 34.
Docieramy do miasta A Coruna. Zupełnie inne oblicze Hiszpanii. Do tej pory kąpaliśmy się w słońcu, wysiadywaliśmy przy kawie i winie, leżakowaliśmy na plażach. Północ Hiszpanii powitała nas chłodem. Aurze bliżej tu do brytyjskich wysp niż do tego z czym kojarzymy Hiszpanię. Jest zielono i mgliście. O tym, że jesteśmy w Hiszpanii przypominają zaledwie palmy wystające tu i ówdzie. Odmienna jest również architektura. W obawie przed pogodą przeszklono balkony, które tworzą gdzieniegdzie zgrabne galerie. Mimo deszczu i chłodu można bawić oczy tym co za oknem. To moja teoria. Jeśli znacie inną to odezwijcie się czym prędzej.
Tym wszystkim, którzy zachęcali nas do podróży na północ Hiszpanii należą się niskie ukłony. To jednej z najpiękniejszych etapów naszej podróży dookoła Płw.Iberyjskiego.
Dzień 35.
Budzimy się z jednym z najlepszych widoków na trasie naszej podróży. Nie było łatwo tu dotrzeć. Trzeba posiadać samochód 4×4 i podstawowe umiejętności jazdy w terenie.
Pół dnia spędziliśmy ciesząc oczy tym widokiem. Nie było łatwo powiedzieć dość. Zrobiliśmy jogę i pojechaliśmy dalej wzdłuż wybrzeża, do kolejnych zgrabnych pejzaży.
Dzień 36
Znów pobudka w hotelu z milionem gwiazd, zwanym światem. Rozkoszny kadr.
Przeglądając kilka tekstów, opatrzonych krzykliwymi nagłówkami, odniosłem wrażenie, że jest jedna atrakcja północy Hiszpanii, którą chyba wypada zobaczyć – Playa de las Catedrales, czyli plaża katedr. Wydaje się, że wizytę w tym miejscu warto choć trochę zaplanować. Spaliśmy nieopodal, ale warunki (obrazek powyżej) nie zachęcały do pośpiechu. Mało brakowało, a mogliśmy w ogóle plaży katedr nie zobaczyć, gdyż stosunkowo szybko znikła ona wraz z przypływem. Instrukcja obsługi jest prosta: wchodzicie na plaże i spacerujecie wzdłuż podziwiając linie klifów wyrzeźbioną na kształt nawy katedralnej. Problem może być jednak taki, że w trakcie spaceruje zacznie Was atakować morze, a wtedy trzeba czym prędzej podjąć się ewakuacji. Przy wejściu jest stosowna informacja, ale któż sobie tym zaprząta głowę!
Na wieczór zajechaliśmy do miasta Oviedo, a tam … dupy! Niezłe dupy. Miasto dup, a gdybyśmy chcieli grzecznie to Culis monumentalibus. Zazwyczaj w rzeźbach doszukujemy się głębi. Nie tym razem. Sam Úrculo, autor pracy, mówi wprost, że lubi malować pośladki. A więc dupa!
Nie jedna dupa jednak w Oviedo. Miasto dup w rzeczy samej.
Dzień 37
Z miasta dup wyjeżdżamy późno. Prowadzi nas nawigacja i nagle wjeżdżamy do jaskini. Serio! Do jaskini. W ciągu dnia robi to wrażenie. Wyobraźcie sobie taki widok w nocy.
Jeśli przebrnęliście przez dotychczasowe przygody to wiecie już co oznacza ikona traktora w aplikacji park4night. Dla niej zabrnęliśmy do jaskini, a właściwie do krainy za jaskinią. Tunel jest naturalny. Ma z 300 metrów. Jest jedyną drogą dojazdową do wioski, w której się zatrzymaliśmy. Spaliśmy nad oceanem, nad morzem, nad rzeką, nad jeziorem, przy plaży, w lesie. Brakuje gór! No to już. Tak się obudziliśmy rano. Nocleg darmowy.